Płynącym rowem alkoholem upiło się 200 krasnoarmiejców. Leżeli pokotem. Zabrano ich bez żadnego oporu.
Mój ojciec Władysław Wąsik był Piłsudczykiem, służył w Pierwszym Lwowskim Pułku Piechoty Legionowej. Gdy w 1920 r. wracali z walk o Ukrainę, pułk ten był mocno zdziesiątkowany. Wrócili do Zamościa i udali się na odpoczynek w koszarach. Niestety, wkrótce po ich zakwaterowaniu Zamość zaatakowała konnica Siemiona Budionnego.
Powrót z Ukrainy do Zamościa. I od razu wielka bitwa
Różne źródła podają bardzo różną ilości wojsk znajdujących się w tym czasie w Zamościu. Ale mój ojciec opowiadał, że oprócz jego pułku w Zamościu nie było wtedy innych wojsk. Był tam również miejscowy oficer rezerwy, który poderwał do walki z bolszewikami stacjonujących w Zamościu żołnierzy. Ojciec zapamiętał, że pierwsze do akcji wkroczyły taczanki, czyli najprościej mówiąc: karabiny maszynowe na kółkach. Od strony północnej ostrzał był bardzo silny. Wojsko musiało zrobić zasieki z drutu kolczastego, co miało utrudnić atak bolszewickiej konnicy. I wtedy od strony Lublina przyjechał jakiś szwadron Kawalerii Polskiej lub Ukraińskiej w służbie Polsce i trzeba było otworzyć im wjazd do miasta.
Przy tych czynnościach bardzo głośno brzęczą o druty pociski z taczanek. Padają ranni. Po ponownym załadowaniu wjazdu drutem kolczastym padł rozkaz: "wycofać się". Oficer stał pod drzewem i pokazał, żeby się ukryli. W pewnym momencie padł, bo dosięgła go kula. Rannego oficera wojsko zaniosło w bezpieczne miejsce. Główny atak bolszewików pochodził od strony zachodniej i skierowany jest na katedrę. Pewnie spodziewano się tam bogactwa, bo domeną tej armii było kraść i rabować. Katedry bronili zmobilizowani ochotnicy. Taczanki grają bez przerwy. Atak na katedrę został odparty dzięki otrzaskanym z walką żołnierzom kawalerii, którzy przybyli od strony Lublina. Ale trupów było sporo. Konnica Budionnego ustąpiła, nie wiedząc nawet, ilu żołnierzy liczył ten Polski lub Ukraiński szwadron kawalerii.
Przyszedł zmierzch, walki ustały. Konnica najeźdźcy na nocleg znalazła lasek na zachód od koszar. Tam było wszystko: wojsko, ich wozy z wyposażeniem wojennym. W obozie obrońców Zamościa na miejsce rannego oficera znalazł się młody oficer. Prowadzili ożywioną dyskusję, jak zabezpieczyć się przed ponownym atakiem. Oficer pyta: "Chłopcy, kto jest tutejszy? Jaka odległość może być do tego lasku?". Zgłosił się tutejszy żołnierz, który wiedział. Na terenie jednostki znajdowały się dwie armaty wraz z amunicją. Wszystko, co działo się w lasku, było widoczne, jak na dłoni, bo bolszewicy palili ogniska. Polacy przygotowali armaty i rozpoczęła się bardzo ostra strzelanina. Wybuchają wozy z amunicją, konie pierzchają we wszystkie strony. Radość naszych żołnierzy była nie do opisania. Bo co warty jest żołnierz, któremu prawie wszystko się rozsypało. A w tym lasku na pewno nie mało ich poległo.
W czasie bitwy sztab armii polskiej był we Włodzimierzu Wołyńskim. Gdy oficerowie przybyli do Zamościa, słychać było, jak powtarzali "pójdziem pod sąd polowy" (za to, że nie było ich w tym czasie w Zamościu). Konnica Budionnego wycofała się natomiast pod Komarów, gdzie następnego dnia miała miejsce bitwa (już bez udziału pułku, w którym służył mój ojciec), która bez wątpliwości zaważyła na losach wojny bolszewicko- polskiej.
Na wojnie i takie sytuacje się zdarzają
Wojna potrafi mieć czasem wątki satyryczne. W okolicach Zamościa była gorzelnia, z której ktoś wypuścił do rowu alkohol. I przy tym rowie znaleziono około 200 krasnoarmiejców, którzy tak się uraczyli tym, co płynęło rowem, że leżeli "pokosem". Zabrano ich wszystkich bez żadnego oporu. Trzeba ich było wybudzić i odprowadzić jako aresztowanych.
Nasi na Śląsku i na Kaszubach
Kolejnym zadaniem żołnierzy z Pułku Piechoty była obsługa wytyczenia granicy po plebiscycie na Śląsku w 1921 r. oraz jej oznakowanie. Tato opowiadał o takiej sytuacji: jedno gospodarstwo znalazło się za granicą po stronie niemieckiej. Właściciel błagał, żeby żołnierze zmienili przebieg granicy, aby on mieszkał po stronie polskiej. Błagał i nie ustępował, ale oni nie byli władni tego uczynić.
Po zakończeniu spraw z granicą zostali skierowani na odpoczynek na Kaszuby. A tam, ku swojemu zdziwieniu, dowiedzieli się, że pochodzą z dzikich stron. Na ich pytanie, po czym tak sądzą, Kaszubi odpowiedzieli: "bo u was ludzie jedzą z jednej miski jak gęsi".
Jak ocaleliśmy od wywózki na Sybir?
Marszałek Piłsudski, nie mając innej możliwości nagrodzenia swoich żołnierzy za wierną służbę, nadawał im po 30 mórg ziemi. Przydzielał tę ziemię z parcelowanych majątków. Mój ojciec, Władysław Wąsik, otrzymał taki przydział. Ziemia miała dla człowieka dużą wartość, dlatego pojechał obejrzeć nadaną mu własność na Kresach w okolicach Równego.
Dojechawszy tam, natrafił w okolicy nasiedleńców, do których zawitał na nocleg. Po powrocie z oględzin swojej własności zastał w domu pełno naniesionej słomy. Zdziwiony pyta właścicielki domu, do czego to służy ta słoma. Gospodyni odpowiedziała mu, że będzie piekła chleb w swoim piecu. Zaczęli spalać tę słomę, a było jej sporo. Piec, zarówno przed paleniem, jak i po, był czarny. A żeby chleb się upiekł, piec powinien zmienić kolor i się rozjaśnić. Gospodyni, zapytana, co dalej, powiedziała, że jaki chleb wyjdzie z pieca, taki trzeba będzie jeść, bo tu drzewa ani węgla nie kupi. Z tego powodu mój ojciec zrezygnował z nadanej mu własności. Wolał uniknąć jedzenia surowego chleba. Decyzja okazała się słuszna, bo w czasie Drugiej Wojny Światowej władze sowieckie w pierwszej kolejności przystąpiły do wywózki na Sybir nasiedlonych byłych żołnierzy, którzy walczyli o polskość tych ziem. Tym sposobem tata, a my z nim, uniknęliśmy później deportacji.
Powrót do żony i dzieci
W drugiej połowie lat 30. zakończyła się służba ojczyźnie i trzeba było wracać na gospodarstwo rodzinne w Woli. Po przebytych trudach wojennych nastąpiła długa i bardzo skomplikowana choroba mojego ojca na nogę. Trzeba mu było spędzić długie miesiące w szpitalu. Gdy w końcu wrócił do domu, ja, jako syn bardzo jeszcze mały, uciekałem od niego, bo był mi całkiem obcy. Najgorzej było, jak mama wyszła z domu do obrządku. Ale nie trwało to długo. Po jakimś czasie byliśmy już w wielkiej przyjaźni. I w tej przyjaźni trwaliśmy aż do końca jego żywota, bo był to najwspanialszy tatuś, jakiego można było sobie wyobrazić.
W tych latach był poważny, szlachetny, umiarkowany, mądry i od najmłodszych swych lat doświadczony przez życie przez trudy przeżyte w czasie służby ojczyźnie. Szlachetnością i poświęceniem odznaczała się też moja mama, na którą spadło bardzo dużo pracy i obowiązków w utrzymaniu gospodarstwa. Jak już wspomniałem, po czasie dziecinnej nieufności do własnego rodzica, nastąpiła między nami bezgraniczna miłość i zaufanie. Ja już nie lubiłem na krok odstąpić od niego, a on potrafił tolerować wszystkie moje dziecinne kaprysy.
Kolejne wspomnienia mieszkańca Woli Dużej znajdziecie w papierowym wydaniu Nowej Gazety Biłgorajskiej. Już od wtorku najnowszy numer.
Komentarze (0)